czwartek, 25 grudnia 2014

12. To tylko kwestia czasu.


Valentine.



Siedziałem przykuty kajdanami w ciemnej i wilgotnej celi. Krew sącząca się z mojej skroni napływała do oka i ust.
Byłem zbyt zmęczony aby utrzymać się na nogach, ale łańcuchy cały czas trzymały mnie w pionie.

- Val, Val, Val... Jesteś pewien, że nie chcesz współpracować?

Uniosłem lekko głowę na postać, stojącą w cieniu.

- Nigdy.

Cmoknął z dezaprobatą, zaciskając swoje blade dłonie na kratach.

- Radziłbym jednak przyjąć inną postawę, Morgenstern.

Przełknąłem ślinę, czując jak pieczenie z każdej mojej rany wzrasta.

- Sprytnie obmyśliłeś, aby chronić ją czarem kryjącym. Ale ja i tak dowiem się, kto jest sprawcą. Ułatw mi i sobie całą tą sytuację i powiedz wszystko, co ci każę.

- Nigdy - powtórzyłem - Nigdy. Nie zrobisz z niej potwora.

- Och - uśmiechnął się, a błysk jego zębów przebił ciemność - Czy aby przypadkiem, to ty jej nienawidziłeś? To przez nią, Jocelyn nie żyje.

- Nie. To dzięki Jocelyn, Clary mogła się narodzić. Nie pozwolę, by śmierć mojej żony poszła na marne.

- Sam ją szkoliłeś, a teraz oddałeś zapewne obcym ludziom, u których zaprzepaści potęgę, jaką posiada. To nie jest marnowanie ofiary Joc?

Wyrwałem się do przodu, ale syknąłem na szarpnięcie jakie spowodowały kajdany.

- Ze mną, stałaby się potężna.

- Tylko, jeśliby stała się taka jak ty?

- Wszystko ma swoją cenę.

Pokręciłem głową, zmęczony tym wszystkim.

- Nie. Nie narażę jej na to.

- Valentine, myśl racjonalnie. Przy mnie, byłaby bezpieczna. Kiedy tylko ktoś inny dowie się o tym, jaką moc posiada, będzie starał się ją od niej pozyskać. Jedynym sposobem na to, jest jej zamordowanie. Zniósł byś to? Tym bardziej, że nie byłbyś w stanie nic zrobić?

- Nikt się nie dowie. I nikt jej nie znajdzie - warknąłem, wystraszony słowami oprawcy.

- Czar chroniący nie trwa wiecznie. Dobrze o tym wiesz. W jej szesnaste urodziny zniknie i potrzebne będzie ponowne jego nałożenie. Ale nawet kilka minut jego braku, pozwoli i ją znaleźć. To tylko kwestia czasu.

Każde jego słowo, było dla mnie uderzeniem w policzek.
Brakowało tylko trzech miesięcy do jej szesnastych urodzin.
Trzy miesiące, niegwarantowanego zresztą bezpieczeństwa.

- Jesteś potworem.

- Mam ci przypomnieć, kto jest temu winien? - podniósł ton, przychylając się do krat - Przez ciebie ona mnie nienawidziła. Przez ciebie, nie mogła dalej urodzić nikogo normalnie.

- Wiem.

Prychnął, krzyżując swoje szczupłe nogi w kostkach.

- Clary jest twoim idealnym eksperymentem. Kochasz ją. Na swój kretyński sposób. Przynajmniej ją.

Smuga światła przedostała się do celi, padając na jego jasne włosy, takie jak moje, które wchodząc na oczy, rzucały cień aż do ust.

- Ciebie też kochałem, Jonathanie. Dalej cię kocham. Jesteś moim synem. Chociażby z tego względu, muszę cię kochać.






Clary


Stałam na środku jakiegoś pustkowia. Wszędzie było ciemno. Niebo było idealnie bezchmurne i gwieździste. Ale brak księżyca uniemożliwiał widzenia czegokolwiek.
Kiedy chciałam zrobić krok do przodu, poczułam jak moje nogi utkwiły w błocie.

- Cholera - szepnęłam, starając się wyswobodzić. 

Udało mi się, więc zaczęłam biec przed siebie, ciągle rozglądając się chociażby za najmniejszym światłem.

"Clary?"

Zatrzymałam się, nasłuchując.

"Clary"

Męski, nieznany głos, rozbrzmiewał w mojej głowie.

"Chodź do mnie"

Nie wiem dlaczego. Ale nagle oniemiała zaczęłam iść w zupełnie przeciwnym kierunku niż poprzednio. Znikąd zaczęły wyrastać drzewa, pochodnie.

I pałac. Był biały, z czerwonymi jak krew witrażami w oknach. Z każdym pokonanym stopniem, robiło cię cieplej i jaśniej. 

"Chodź do mnie, Clary"

Głos był kojący i hipnotyzujący. Dążyłam do niego, skręcając w zupełnie obce mi korytarze. Ale nie bałam się, ze się zgubię. Jakbym doskonale znała tu każdy zakamarek.
Dotarłam do kolejnych schodów, u szczytu których znajdowały się drzwi. Wchodząc, spojrzałam w dół na swoje nogi.
Z przerażeniem stwierdziłam, że po śnieżnobiałych stopniach spływa gęsta, czerwona ciecz.
Krew.
Powinnam uciekać. Rzucić się do biegu. Oprzeć się głosowi w mojej głowie.

Ale nie mogłam.

"Nie bój się"

Z bijącym sercem poza pierś, pchnęłam duże drzwi, wkraczając do ogromnej sali, po środku której stały dwa trony. 
U ich stóp, leżały martwe ciała.
Nie zatrzymałam się. Po prostu najspokojniej w świecie szłam dalej. Chociaż każda najmniejsza komórka w moim ciele krzyczała: "Uciekaj! To pułapka! Wiej!"

To nie były przypadkowe ciała.
To byli oni. Ligtwood'dzi. Luna. Will. Kelly. Dorothea. Ojciec.
Jace i Tom.

"Zaufaj mi."

Kiwnęłam głową, kiedy słowa już nie były wypowiadane w mojej głowie. Poczułam ciepły oddech na swoim ramieniu, ale nie odważyłam się odwrócić.

- Bądź królową mojego królestwa. Bądź moją królową, Clarisso Morgenstern.





Usiadłam gwałtownie na łóżku, zalana potem. Byłam w swojej instytuckiej sypialni. Z zewnątrz dobiegał hałas Nowego Jorku.
Odetchnęłam głęboko, opadając znowu na poduszki.
To był tylko sen.





----------------------




Na śniadaniu każdy był zajęty sobą. Luna o czymś zawzięcie dyskutowała z Willem, dzięki czemu nie musiałam się w niczym udzielać.
Cały czas męczył mnie sen z dzisiejszej nocy.
Nigdy o niczym nie śnie. Naprawdę nigdy. Zawsze jest tylko ciemność, w której stoję. Zwykle, jeśli miałam sen, zawsze coś oznaczał.
A ten, nie wróżył nic dobrego.




Valentine.


Jonathan stał cały czas nade mną, przyglądając się swoim dłoniom.

- Ona o mnie nie wie, prawda? - spojrzał na mnie i widząc moją minę dodał - Oczywiście, że nie.

- Jocelyn też nie wiedziała, że żyjesz.

- Ukryłeś mnie, jak jakiegoś przestępce, którego ścigają listem gończym.

- Nie miałem wyboru.

- Oczywiście - prychnął, obracając coś w dłoni. Dostrzegłem, że to medalion. Medalion Clary.

- Skąd ty...

- Spokojnie ojcze - słowo to wywołało u mnie mdłości. Uśmiechnął się tylko, targając swoje włosy.

- To nie tak, że już jej nie szukałem. Oczywiście, znam jej umysł. Ale.. Nie potrafię rozgryźć, gdzie ona jest. W dalszym ciągu.

Wystraszony, ale też zrelaksowany, rozluźniłem mięśnie.

Nie wiedział gdzie jest.
Ale fakt że może przemawiać do niej w myślach... To było za wiele. Blokada znikała.

A ona, nie była już bezpieczna.





Clary


Stałam oparta o drabinki w sali treningowej.
Tom musiał dalej leżeć w skrzydle szpitalnym, gdzie obecnie opiekował się nim Hodge. Brakowało mi go. Szczególnie po tym, jak.. Pokłóciliśmy się? Wolałabym tego tak nie nazywać.
Nie chcę go stracić.

- W porządku. Clary?

Głos Roberta oderwał mnie od rozmyśleń.

- Hm?

- Mogłabyś wykonać ćwiczenie?

Muszę nauczyć się mieć podzielną uwagę. Zerknęłam na linę i pas, jakie trzymał w dłoni i w górę na belki.
Skoki.

- Och, tak. Jasne.

Odepchnęłam się od drabinek, wymijając całą grupę. Dzisiaj wyjątkowo mieliśmy wspólnie ćwiczenia, bo Maryse musiała udać się do Idrysu.

- W porządku - powiedział, kiedy zapinał mi pas - To ćwiczenia polega na?

- Gracji i szkoleniu uderzeń w powietrzu - dokończyłam, biorąc od niego linę.

- Więc zademonstruj.

Kiwnęłam głową, kierując się w stronę drabiny. Byłam w połowie, kiedy zerknęłam w dół, natykając się wzrokiem na Jace'a. Mrugnął, uśmiechając się delikatnie.
Ugh, nie daj się rozproszyć.
Kiedy już byłam na samej górze i dotarłam do zapięcia na linę, dostrzegłam że jestem chyba z piętnaście metrów nad ziemią. O pięć więcej niż u mnie w domu.

Okay Clary, dasz radę.

Zapięłam linę przy moim pasie i przy uchwycie na belce, stając prosto. To było jedno z tych zwyczajnych ćwiczeń, jakie przeprowadzałam z ojcem.
Zamknęłam oczy i po prostu rzuciłam się w dół, nie myśląc jak blisko jest ziemia. Wykonywałam obroty, wykopy i wymachy rękoma. Tak jak uczył mnie ojciec.
Lina się naprężyła i znowu poszybowałam ku górze, wyginając ciało w łuk. Starałam się nie myśleć o tym, że każdy mi się przygląda.
Zatrzymałam się, otwierając oczy.
Świetnie.
Moja twarz - do góry nogami - znalazła się tuz obok twarzy Jace'a. Uśmiechał się szeroko, z uniesioną jedną brwią. Przewróciłam oczami, ale też się uśmiechnęłam.

Podciągnęłam się, odpinając linę, chcąc zeskoczyć na własne nogi, Ale wyprzedził mnie blondyn, chwytając mnie w swoje ramiona.
Zarumieniona stanęłam na własnych, miękkich nogach.



Valentine

- Dalej milczysz?

Nie odpowiedziałem, nawet nie uniosłem głowy. Pozostając w bezruchu.

- Ojcze, radziłbym naprawdę, naprawdę zmienić zdanie.

Przed moją twarzą, zawisiał złoty medalion. Był w idealnym stanie, z wygrawerowanymi inicjałami C. A. M.
Clarissa Adele Morgenstern,

- Zaczynam tracić cierpliwość.

- Wiec co? Chcesz mnie zabić?

- Coś gorszego.

- Co może być gorszego, synu?

Uśmiechnął się, a czarne oczy jakby chciały mnie pochłonąć. Niczym dziura czy tunel.

- Zobaczę jak długo wytrzymasz, widząc jak niszczę Clary.

Wystraszony spojrzałem w końcu na niego.

- Nie.. Nie wiesz gdzie..

- Ale mam dostęp do jej umysłu i to mi wystarcza. Będę w jej myślach. Krążył w rudej głowie aż nie będzie w stanie nic zrobić i mi się poddać.

- To twoja siostra - wydusiłem, oszołomiony.

- Tak. I twoja córka - zacisnął palce wokół medalionu - Wybieraj Morgenstern. Masz mało czasu.





Luna


- Herondale nie mógł oderwać od ciebie wzroku - zachichotałam, dźgając moją przyjaciółkę palcem w bok - A mina Kelly? Bezcenna.

- Luna, daj spokój - zaśmiała się, kiedy szłyśmy korytarzem do skrzydła szpitalnego.

Zorienotwawszy się gdzie idziemy, spoważniała.

- Coś nie tak?

- Ja.. - niepewnie na mnie zerknęła - Nie jestem pewna czy Tom.. Chce mnie widzieć.

- Dlaczego? - zmarszczyłam brwi.

- Trochę.. Trochę się namieszało.

- Clary..

- No bo.. Tom jest moim przyjacielem. Lubię go. Ale.. Jace'a też lubię.

- Mówiłam ci - westchnęłam - Jace to..

- Wiem, jaki jest. Pamiętam, co mi mówiłaś. Ale.. Nie wiem. Po prostu..

Wiedziałam, że to tak się skończy. To był Jace - która jemu kiedykolwiek nie uległa? Nie chciałam, zby CLary była następną. Następną, którą się pobawi. Nastęną, która będzie cierpieć.

- W porządku. Tylko uważaj.


Weszłyśmy do sali, gdzie leżał Tom. Był w o wiele lepszej formie. bandaż miał przewiązany tylko przez pierś. Wróciły mu kolory i kształt twarzy.
Siedział na łóżku, czytając jakąś książkę. Uśmiechnął się na nasz widok - bardziej prowmiennie, kiedy ujrzał Clary.
On nie mógł się na nią gniewać.

- Hej Tom - powiedziałam razem z Clary, siadając na jego łóżku. Dziewczyna niepewnie na niego spojrzała, ale on wyciągnął dłoń, uśmiechajac się.

- No chodź.
Odwzajemniła uśmiech, ujmując jego dłoń i przytulając się do niego. Przewróciłam oczami.

- Wyglądacie uroczo.

Spojrzeli na siebie i znowu na mnie. Z zakłopotaniem.
Ach, no tak.

- Ty z Willem wręcz przeuroczo - mrugnęła Clary, wracając na swoje miejsce.

- Eh, nie pyskuj mi tutaj.

Wybuchnęliśmy śmiechem, zajmując się rozmową, która straciła dla mnie jakikolwiek sens. I tak było dobrze.
Tom żartował, co świadczyło że lada moment powinien opuścić skrzydło szpitalne. Zapytałam się go o to, ale odparł że Hodge nie jest w stanie podać konkretnego dnia.
Opowiadałam właśnie Tomowi dzisiejszy wspólny trenig i jego przebieg, kiedy Clary nagle cicho syknęła.

- Wszystko okay? - spytałam, lekko zaniepokojona.

- T-tak. Trochę boli mnie głowa.

- Może idź się połóż? Możliwe że przez dzisiejszy trening ciśnienie ci skacze.

- Tak, możliwe - dźwignęła się na nogi, odchodząc - To hej.

- Uh, hej.

Spojrzałam na Toma, ale on tylko wzruszył ramionami.

- Clary! - krzyknął nagle, sprawiając ze się odwróciłam. Nasza przyjaciółka leżała na ziemii, z
rękoma trzymającymi jej głowę. Podbiegłam do niej szybciej od Toma, potrząsając jej ramieniem.

- Clary? Clary, słyszysz mnie? Clary!



Clary


"Clary. Clary. Clary. Clary"
Męski głos naprzemian z Luną wołał moję imię. Czułam jak zagląda do każdej części mojego umysłu. Szeptał i szeptał.

- NIEEEE! - wrzasnęłam, jakby to cokolwiek dało.

"Nie bój się"
Znów krzyknęłam, kuląc nogi. Czułam swoje kolana aż przy brodzie.

- Och, Clary - szepnęła Luna - Tom, zawołaj kogokolwiek. Nie zdołamy jej zanieść.
Chyba wykonał jej polecenie. Ciągle do mnie mówiła, ale ja słyszałam tylko szepty w mojej głowie.

"Nie bój się. Zaufaj mi"

Wierciłam cię, chcąc odpędzić od siebie myśli.

"Bądź moją królową Clarisso. Aniołku"

Oniemiała przypomniałam sobie mój sen i potwora w zaułku.
To się ze sobą łączyło.
I było przerażające.

- NIE! - krzyknęłam, wykopując nogami i wymachując rękoma.

- Clary? - to był inny głos. Kojący. Zza mgły moich łez dostrzegłam blond czuprynę, schylającą się nade mną.

Jace.
Podciągnął moją głowę na swoje kolana, odgarniając mi włosy z czoła. Tom i Luna unieruchomili moje nogi i nadgarstki, kiedy Jace rysował Runę na ramieniu. Głos ucichł.

- Jace..? - wykrztusiłam, zanim całkowicie nie odpłynęłam.





Tak, trochę dziwny zwrot akcji i tak - zniszczyłam końcówkę. Ale moje dzisiejsze pisanie polegało na wymykaniu się do pokoju i pisaniu 15 minut później znowu powrót do rodziców XD
Jak minęła wam wigilia? Co dostaliście?  :)



6 komentarzy:

  1. Ehhh Kocham jak Jace i Tom martwią się o Clary !<3 Rozdział BOSKI, serce niemal mi nie wyskoczyło z piersi przez to podniecenie <3 Pliiis dodaj następny !!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie zgodzę się z tobą rozdział jest świetny :* <3 ... Już nie mogę doczekać się kolejnego :D Wigilia minęła szybko i na wesoło w towarzystwie rodziny :* <3 a jak Ci minęła?? :D I rzecz jasna kiedy następny rozdział?? :*

    OdpowiedzUsuń
  3. Rozdział NIESAMOWITY!! Bardzo polubiłam Lune ale Jace i Tom podpisuje się pod komentarz Veronicy zawsze się tak martwią o Clary...to jest takie piękne. Juz nie mogę się doczekać następnego :) <3
    Tess

    OdpowiedzUsuń
  4. I ja się nie mogę doczekać następnego rozdziału !! A ten WPANIAŁY <3 Piszesz tak, że nie da się od tego oderwać !!!

    OdpowiedzUsuń
  5. Wow. Super rozdział. Czekam na next. Nie mogę się doczekać. <3. Julia

    OdpowiedzUsuń
  6. Świetny rozdział jesteś super. Uwielbiam cie

    OdpowiedzUsuń