niedziela, 30 listopada 2014

3. Nawet wyjście z pokoju, potrafisz połączyć z nokautowaniem ludzi?

Veronice i  Kamie - tym, których komentarze przytrzymują na duchu i motywują do dalszego pisania :*




- W końcu jakby nasza elita jest pełna.

Kroczyłyśmy korytarzem na drugim piętrze, kiedy to jedno z tak bardzo licznych jej zdań, pytań czy stwierdzeń mnie w końcu zainteresowało.

- Elita?

- Och, widzisz - wymachnęła ręką - Lightwood, Herondale, Blackwood, Wayland. Penelhow, Arrow i w końcu Morgenstern.

Czyli zależy im na skompletowaniu najbardziej znanych rodów Nephilim?

Nie skomentuję.

- Och.

- Mam nadzieję, że ci się u nas spodoba - skręciła w korytarz pełen drzwi z numerami - Jocelyn pragnęła żeby jej syn lub córka uczyli się tutaj.

Mój żołądek podskoczył na wieść o tym, że mama chciała tego  samego co ojciec.
Ale skoro tak tego pragnęła, to musiała mieć pewność, że tutaj rzekomo jest tak świetnie.
Czy ona uczyła się w jednym z Instytutów?

- Hm, czy mama tutaj... Studiowała?

- I twój ojciec, ja z Robertem... Każdy z rodów, które wysłały teraz swoich potomków.

Lightwood. Herondale. Wayland.
I Morgenstern.
Kiwnęłam głową, w momencie kiedy zatrzymałyśmy się przed jednym z pokoi.
374.

- Mam nadzieję, że dobrze wybrałam na twoją sypialnię - nieśmiało chwyciła za klamkę, przekręcając nią. Kurczowo trzymając pasek swojego worka marynarskiego, zajrzałam do środka. Wystrój panował podobny, co w mojej sypialni w Idrysie. Białe ściany i ciemne meble, grube zasłony w oknach i puszysty dywan.
Moje bagaże stały pod ścianą, poukładane według rozmiaru. Było nawet biurko i przygotowane przybory.

- Skąd...

- To wszystko? - wskazała na moją pasję, uśmiechając się lekko - Val.

Tata?

- On...

- To wszystko zaplanował. Chciał, żebyś czuła się jak w domu.

O mój Boże.

- Eee.. Cóż, dzięki? W zasadzie, to chyba jemu powinnam to powiedzieć.

- Nie miej mu za złe to szybkie zniknięcie. Taki już jest.

Jakbyś znała go lepiej niż ja.
A może zna?

- Tak. Taki jest - przyznałam, siadając na łóżku. Materac był idealnie miękki, a pościel pachniała jak róże. Mój ulubiony zapach.
To też wiedział? Czy po prostu przypadkowa kwestia proszku do prania?
Zatopiłam palce w bawełnianej pościeli, na chwilę się odprężając. Ale myśl, że za chwilę mam poznać wszystkich mieszkańców Instytutu, przyczyniło się do ponownego zdenerwowania.

- To co? Idziemy?

- Uhm, tak jasne.

I-o mój Boże, no to ruszamy.




Po drodze czułam jak bicie serca niemalże sprawia mi ból. Bo cholera-zaraz poznam więcej osób na raz, niż kiedykolwiek mogłam sobie wyobrazić.
Po prostu - wejdę tam, podam każdemu dłoń, udam że jest okay i wyjdę.
To chyba najlepszy plan.
W głębi zobaczyłam światło, wypływające zza przymkniętych drzwi. Cały korytarz, wypełnił już zapach wanilii.
Zmarszczyłam nos, no bo- bez przesady!

Maryse wdzięcznym krokiem podbiegła do drzwi, otwierając je na oścież. Oślepiło mnie trochę światło, ale starałam się w miarę do niego przystosować.
Ukazała mi się biblioteka i - wow, nigdy nie widziałam tylu książek. Nawet w naszej rezydencji.
Po środku sali stał ogromny, drewniany stół, gdzie siedzieli... Właśnie.
Pierwsza rzuciła mi się w oczy dziewczyna, niezwykle podobna do Maryse. Miała niebieskie oczy i długie, czarne włosy. Na rękach wiły się Runy niczym pnącza, skórzany strój podkreślał jej idealną figurę.
Każda dziewczyna - szczególnie ja - wolałaby się zapaść pod ziemię, niż stać obok niej. Może z wyjątkiem tej drugiej, w lekko bordowych włosach, mlecznobiałej cerze, rumianych policzkach i brązowych oczach.
Była jeszcze urocza blondynka, która była tak zaczytana w książkę, że nie uniosła głowy od razu. Ale w końcu... Zastanawiałam się, czy nie jest półkrwi fearie. Była taka słodka, a jej zielone oczy, lśniły jak gwiazdy. Na szyi spoczywał pierścień Wayland.

- Dziewczęta - zaświergotała pani Lightwood, ciągnąc mnie za sobą - Przyprowadziłam do was nową uczennicę Instytutu. Isabelle, pamiętasz córkę wuja Valentine'a?

Oczy młodej Lightwood wyskoczyły prawie na wierzch. Szybko jednak się opanowała.

- Och, Clary Morgenstern?

Przewróciłam oczami, bo czy to takie oczywiste?

- Tak - przytaknęłam, sprawiając że blondynka oderwała się od czytania.

- Miło cię poznać - uśmiechnęła się, a ja to odwzajemniłam, bo to było takie szczere.
Przynajmniej jedna osoba mnie tu może zaakceptuje.
Dobre i to.

- Jestem Luna - podała mi dłoń. Była ciepła i gładka, jak u dziecka.

- Hm, Clary.

- Kto by tu ciebie nie znał? - zaśmiała się, a brzmiało to jak pęczek dzwoneczków.

Wzruszyłam ramionami, kiedy podeszła do mnie Isabelle.

- Izzy - powtórzyła ruch Luny, wyciągając dłoń. Oplatał ją srebny wąż i Znaki.

- Miło cię poznać.

Uhm, powiedzmy że formalności mamy za sobą.

Ostatnia była ona. Miedziano-brązowa dziewczyna.

- Kelly - przywitała się, a ja zadrżałam.

Cóż, głos ba obrzydliwie, sztucznie słodki.

Tak, tutaj sympatii nie widzę.

- Wspaniale, A teraz może powiecie mi dziewczęta, gdzie są chłopcy?

- Wyczuwam trening - mruknęła Izzy, siadając na stole z nogą na nodze.

- Jak zwykle. W porządku. Może zajmijcie się Clary, a ja zwołam chłopców na obiad?

Co? Mam zostać tu z nimi... Sama?

O nie, dziękuję.

- Właściwie... Byłabym wdzięczna, gdybym mogła się rozpakować -  rzuciłam niepewnie, chcąc jak najszybciej się stąd wydostać.

- Och, no dobrze. W takim razie... Może niech... Luna! Może Luna cię odprowadzi?

Chciałam odmówić, ale dziewczyna była zachwycona tym pomysłem tak, że poddałam się mu.

- Dobrze.




- Słyszałam o tym, że córka Valentine'a ma się tu pojawić. Zastanawiałam się jak wygląda.

Całą drogę rozmawiałyśmy. Właściwie, to ona mówiła, a ja się tylko przysłuchiwałam. Ale w sumie, pasowało mi to.

- Mam nadzieję, że nie rozczarowana? - uśmiechnęłam się, wchodząc po schodach.

- Ani trochę. Pokażę ci coś - chwyciła moją dłoń, pociągając w stronę przeciwną niż powinnyśmy iść. Zatrzymałyśmy się w pewnym momencie.

- Patrz - obróciła mnie do obrazu, a ja oniemiałam.

- To Maryse i Robert. To moi rodzice - wskazała na wysokiego mężczyznę o brązowych włosach i niziutką, drobną blondynkę - To Herondalowie, Arrow'owie, Blackwoodowie i Penelow'ie. No i...

Rozpoznałam ostatnią parę. To był ojciec, tylko o wiele młodszy. I mama. Tak bardzo podobna do mnie.

- Tworzyli krąg.

- Krąg? - spytałam, dotykając złotej ramy.

- Walczyli tylko z tymi, którzy łamali zasady. Nie dlatego, od kogo pochodzili. A kiedyś takie zasady panowały.

Zabrałam dłoń, bacznie przyglądając się Kręgowi. Szczególnie moim rodzicom. Jacy byli wtedy?

- Co sprawiło, że się rozpadł?

Przygryzła delikatnie wargę, patrząc na obraz.

- Śmierć Jocelyn.


Kiedy pożegnałam się z Luną przy mojej sypialni, zamknęłam się na zasuwkę, rzucając na łóżko.
Pomyśleć, że to tak naprawdę przeze mnie, krąg się rozpadł.
Bo gdyby nie ja...
Mama by tu była.
Jasna cholera.
Muszę skończyć na obwinianiu się, bo źle to się dla mnie skończy.
Przyzwyczajałam się do nowego otoczenia. Pokój co prawda był niezwykle podobny, ale jednak nie ten sam.
Szybko wrzuciłam jak leci ubrania do komody, broń schowałam do szafy. Tylko pojedyncze sztylety zostawiłam na komodzie. Kosmetyki i ręczniki odłożyłam w łazience
Kiedy zobaczyłam, że zbliża się wyznaczona pora obiadu, postanowiłam się szybko umyć i przebrać. Ubrałam koszulę jeansową i wygodne legginsy w kwiatki. Wtedy pomyślałam, że lepiej zrobić to dobre pierwsze wrażenie. Poprawiłam paznokcie niebieskim lakierem, oczy cieniem do powiek tego samego koloru, po czym prysnęłam się swoimi ulubionymi perfumami i włożyłam pierścień który podarowała mi Dorothea na 15 urodziny.

Wiązałam włosy w kok, kiedy wsunęłam stopu w czarne baletki. Sprawdziłam szybko godzinę w telefonie.
Och, ok mam jeszcze pięć minut.
Schowałam komórkę w dużej kieszeni koszuli, kierując się do wyjścia. Chwyciłam za klamkę i odruchowo otworzyłam drzwi na oścież. Wtedy doszedł  mnie stłumiony głos.

- Auć. Nawet wyjście z pokoju, potrafisz połączyć z nokautowaniem ludzi?




-----------------





Ok, tyle na dzisiaj :)

Zachęcam do odwiedzenia zakładki "FRAGMENTY" oraz komentowania :*





środa, 26 listopada 2014

2. Byłabyś taka łaskawa i zrobiła coś, co ci wychodzi?

Kolejne dwa dni, przesiedziałam w samotności. Rzeczy pozostały w tym samym miejscu - ubrania, zerwana zasłona, przewrócone meble i broń wbita w ścianę.
Kiedy pewnego ranka usłyszałam pukanie, żałowałam że nie mam szczególnej mocy, by zamknąć je tak, aby nikt nie dał im rady. Niestety.
- Clary?
To była Dorothea.
Nie odpowiedziałam jednak, wiedząc że i tak wtargnie tutaj.
Drzwi zaskrzypiały, wpuszczając smugę światła do pomieszczenia. Najwyraźniej miała problem z dotarciem do mnie, bo kroki były nierównomierne.
- Moją pracę właśnie trafił szlag - mruknęła, siadając na krawędzi łóżka. Schowałam się za poduszką, przyciągając kolana po samą pierś.
- Przysłał cię ojciec, tak?
Dotknęła mojego uda, w uspokajającym geście.
- Polecił aby przekazać ci, że powinnaś się pakować. Cóż, jutro... Jutro wyjeżdżasz..
Podniosłam się raptownie, a ona posmutniała, zauważając moje opuchnięte oczy i ślady łez. Przygładziłam swoje włosy, wiedząc że i tak niewiele to da.
- Już jutro... - szepnęłam, czując, jak nowe łzy napływają mi do oczu. Żadna próba dogadania się z ojcem by nie poskutkowała. Zwłaszcza, że...
- Clary, to zapewne będzie tylko parę miesięcy. Wrócisz tutaj. Jeśli nie, ja przybędę do ciebie. Wiesz dobrze, że nigdy bym cię nie zostawiła.
- To nie o to chodzi... - otarłam pięścią oczy, pociągając nosem - Tyko o to, że pozbywa się mnie teraz. Jakby nie mógł tego zrobić od razu. Abo chociaż, kiedy miałam dwanaście lat. Czemu dopiero teraz, Dorotheo?
Nie umiała mi odpowiedzieć. Tyko przytuliła mnie, głaszcząc głowę jak u małego dziecka. Bo tak się czułam. Jak bezbronne dziecko, które zagubiło się na ścieżce własnego życia.
- Kocha cię. Na swój nietypowy sposób. Na pewno.
- On nikogo nie kocha - załkałam, chowając twarz w jej szyi. Minęło parę sekund, zanim odpowiedziała.
- Kochał twoją matkę. Cierpi, ponieważ jesteś do niej bardzo podobna. Ale kocha cię. Jak się urodziłaś, bałam się, że cię zabije. Z bólu po stracie żony.
Spojrzałam na nią wystraszona. Schowała kosmyk moich włosów za ucho, uśmiechając się delikatnie.
- Ale wtedy przysiągł na Anioła, że nie skrzywdzi cię i że nikomu na to nie pozwoli.
- Uderzył mnie - mruknęłam, odruchowo chwytając swój policzek.
- Tak. I dlatego wysyła cię do Instytutu. Nie dlatego, aby się ciebie pozbyć. Ale żeby cię chronić. Przed sobą samym - odczekała chwilę, przypatrując się mojej twarzy.
- Boi się, że znów cię uderzy. Że zrani. Aby tego uniknąć, oddaje cię pod opiekę Lightwoodów. Robi to, bo cię kocha Clary.
W niewielkim stopniu, zaczęłam jej wierzyć. Ale resztę, wypełniało uczucie smutku i złości. W dalszym ciągu.


Cały dzień, spędziłam na wrzucaniu najpotrzebniejszych rzeczy to walizki, marynarskich worków i torby. Prawdopodobnie gdybym po prostu składała rzeczy a nie wpychała jak popadnie, wyszłoby tego o wiele mniej.
Sypialnia stała się bardziej przestronna, po zabraniu ubrań i broni. Przez kilka godzin wpatrywałam się w gołe ściany, przemieszczając się z kąta w kąt. Cały czas myślałam o tym, że za zaledwie kilka godzin będę mieszkała w nowojorskim Instytucie. I za każdym razem kiedy to sobie wyobrażałam, czułam jak coś rośnie mi w gardle.

- Panienko Morgenstern? - głowa jednej z pokojówek wychyliła się zza moich drzwi - Ojciec panienki czeka w głównym holu.

- Przestań tak mnie nazywać - warknęłam w jej kierunku, podnosząc się z łóżka.
Chwyciłam swój podręczny marynarski worek, przerzucając go przez ramię. Pokojówka szła obok mnie na baczność, nie odzywając się ani słowem. Była posłuszna. Tak jak wszyscy tutaj. Oprócz mnie.
Rzeczywiście, tata stał w wielkim korytarzu, rozmawiając z Dorotheą. Kobieta w skupieniu słuchała tego, co do niej mówił. Nawet nie podniosła wzroku, kiedy zbliżyłam się do nich.

- Clarisso, nareszcie, Byłabyś taka łaskawa i zrobiła coś, co ci wychodzi?

Aha.
Ała.
Wyrwałam mu stelę z dłoni, zbliżając się do dużej, pustej, marmurowej ściany. Czułam na sobie jego wzrok, pomimo iż dalej kontynuował rozmowę z moją guwernantką. Nadstawiłam uszu, szykując się do rysowania Znaku.

- W dalszym ciągu nie rozumiem pańskiej decyzji, panie Morgenstern.

- Zrozumiesz, Dorotheo. Wiesz, że robię to z myślą o niej.

Westchnęła, przerywając ich dialog. Szybko narysowałam Runę, otwierając niebieski portal, rozświetlający cały hol.

- Dobrze - mruknął, odbierając mi broń.

Nie doskonale. Nie świetnie.
Dobrze.
Tylko dobrze.

- Dorotheo, zostawię Clarissę u Roberta i Maryse, ale nie czekaj na mnie. Mam coś do załatwienia.

- Tak, panie Morgenstern.

Rozejrzałam się po podłodze, szukając swoich rzeczy. Ojciec musiał to zauważyć.

- Bagaże są już w Instytucie.

Whoa, szybko.
Szybko chce się mnie stąd pozbyć.

Kiwnęłam tylko głową, stając tyłem do całej "załogi". Z nikim nie miałam ochoty się żegnać. Zwłaszcza z Dorotheą, za którą będę tęsknić najbardziej.
Wzrok ugrzązł w portalu, którego silne światło odpychało łzy.

- Długo jeszcze? - głos Valentine'a był zniecierpliwiony. Zamrugałam, zaczesując włosy do tyłu.
Ugh, no to ruszamy.

Chwyciłam chłodną dłoń ojca i pociągnięta w błękit opuściłam rezydencję Morgensternów.



W mgnieniu oka, stałam oniemiała przed - jak zgaduję - nowojorskim Instytutem. Na początku wyglądał jak jedna z ruin, jednak czar kryjący nie wytrzymał długo. Momentalnie moim oczom ukazał się tak naprawdę zamek, górujący nad wszystkimi innymi budowlami wokół. Pomimo swojej okazałości, trochę przerażał. Było chłodno, a ludzie w ogół zdawali się nie zauważyć naszej niespodziewanej obecności na środku przejścia.
Valentine pchnął metalową furtkę, wkraczając na teren Instytutu. Niewielkie drzewa tworzyły tunel, prowadzący do wejścia. W ciszy kroczyłam za ojcem, który dumnie, równym i żołnierskim krokiem szedł w całkowitym milczeniu.
Oczywiście.
Pokonałam kilka kamiennych schodów, kiedy on zapukał w ogromne wrota, sprawiając że słyszałam, jak echo roznosi się po wnętrzu budynku.

Nienawidziłam każdej sekundy czekania, aż ktoś nam otworzy. Dzieliło nas kilkadziesiąt centymetrów, ale mimo to czułam się przytłoczona.
Z ulgą spojrzałam na wysoką, smukłą kobietę, która wychyliła się zza drzwi.

- Och, Valentine - krzyknęła radośnie, otwierając szerzej drzwi - W końcu. Bałam się, że zmieniasz zdanie.

Och, to byłby cud.

- Bez obaw, Maryse - dotknął moich pleców, lekko mnie popychając - Chciałem tylko przyprowadzić Clarissę. Muszę iść.

Wydęła wargi, przekrzywiając lekko głowę.

- Cóż, trudno. Robert chciałby abyś został.

W odpowiedzi ojciec kiwnął głową, oddając mnie w ręce pani Lightwood. Uśmiechnęła się szerzej, chwytając moją dłoń.

- Clary, miło cię poznać. Mam nadzieję, że jesteś bardziej towarzyska jak twój tata - mrugnęła do niego, ale nie raczyłam zobaczyć, jaka była jego reakcja.

- Ehm, mi też miło panią poznać...

- Och błagam, mów mi Maryse.

Kiwnęłam głową, odgarniając włosy za ucho. Było mi coraz zimniej, a drgająca mi warga dała to po sobie poznać.

- Może wejdźmy do środka?

- Tak, ja już muszę iść.

Przełknęłam ślinę, robiąc krok do przodu.

- Powodzenia, Clary.

Zamarłam, odwracając się raptownie. Ale ojciec stał już do mnie tyłem, schodząc po schodach.
"Clary'?
Czy on powiedział do mnie... Clary?
To było takie banalne, ale jednak...

- Chodźmy, chciałabym abyś poznała co po niektórych.

Zamrugałam, kiedy dotknęła mojego ramienia, zamykając drzwi. Odcięłam się od mojego życia na dobre.
Na tę myśl, coś ścisnęło mnie w gardle.





piątek, 21 listopada 2014

KSIĘGA I - 1. Pragnąłeś sprawić, że wszystko będzie lepsze.

Rozdział 1


Clary


- Clary? Clary, otwórz proszę.
Stłumiony głos Dorothei, wydobywał się zza drzwi. Stała tam już dobre piętnaście minut i nie ustępywała.
- Clarisso Adele Morgenstern. Natychmiast otwórz.
Westchnęłam, odsuwając zasuwkę i przekręcając klamkę. Madame stała z rękoma podpartymi o biodra, a na twarzy malowało się zniecierpliwienie, połączone z frustracją.
- Na Anioła Clary, zachowujesz się doprawdy jak pięciolatka. A przypominam, że niedługo będziesz miała szesnaście lat.
- Uh, wiem?
Przewróciła oczami, wchodząc do mojej sypialni. Panował tutaj duży bałagan. Po podłodze walały się książki, broń i ubrania. Łóżko służyło raczej jako graciarnia niż coś do spania. Biórko było oblężone przez kartki, farby, ołówki i węgle. Z kosza wysypywały się zgniecione arkusze papieru.
Zasłona oderwała się z dwóch oczek karniszy, rzucając plamę światła na podłogę z jasnego drewna.
 - Nie ciągnie cię czasami do tego żeby tu.. Posprzątać? - spytała, a ja rzuciłam jej tylko zziwione spojrzenie.
- Nie patrz na mnie jak na wariatkę, Clary - podniosła z podłogi moją bluzkę, drugą i kolejną - Po prostu... Dobrze wychowana Nephilim, dba o wszystko wokół niej. O porządek szczególnie. Nie będziesz damą jedynie, kiedy się wystroisz i umalujesz.
- Nie zależy mi, żeby być damą - mruknęłam, siadając na dużym parapecie - Więc tą gadkę o porządku, możesz sobie darować.
Pokręciła głową, otwierając moją szafę. Wieszaki były puste, a miałam ich około piędziesięciu. Jedynie trzy suknie były w idealnym i nienaruszonym stanie. Czerwona z obcisłym gorsetem i rozłożystym dołem, idealna na uroczystość lub ważną kolację. Biała, doskonała na żałobę. I czarna bez ramiączek, z tiulowym dołem do kolan.
Były w idealnym stanie, bo wszystkie trzy należały do mojej matki. Była to jakby pamiątka po niej. Jedna z bardzo niewielu.
- Nie chcę kolejnych kłótni twoich i Valentine'a, rozchodzących się echem po całej rezydencji. Pragnęłabym, abyś oszczędzała mi tą "rozrywkę" do minimum.
- Mhm.. - mruknęłam, obserwując jak układa moje rzeczy.
Dorothea zastępywała mi babcię, której nigdy nie miałam. Zawsze się mną zajmowała i uczyła manier, czytania i nauki Nocnych Łowców. Rysowania Run, rozpoznawania Demonów, zwyczajów Fearie, Wilkołaków i Wampirów. Stosunki między podziemnymi i procedury, jakimi obdarzyło nas Clave. Tata jedynie trenował moją umiejętność walki, gracji, zwinności i przetrwania. Nie uczył mnie być Nocnym Łowcą. Tylko idealnym wojownikiem, jakim nigdy się nie stanę. Może dlatego nigdy nie potrafiliśmy się dogadać.
- Co do twojego ojca... Dzisiaj prosił abyś stawiła się na kolacji. Punktualnie o siódmej wieczorem.
- Serio? - jęknęłam, uderzając się dłonią o czoło. Rodzinne obiadki, deserki i kolacje? Nie.
- Mówię całkiem poważnie. Jest coś, o czym chce z tobą poważnie porozmawiać.
- Ty wiesz o czym, prawda?
Nie odezwała się, tylko dalej wieszała moje ubrania. Zeskoczyłam z parapetu, podchodząc do niej. Opierając się o ścianę, nachyliłam się w jej stronę.
- Dorotheaaa? - przeciągnęłam słodkim, niewinnym głosem. Rzuciła mi jednoznaczne spojrzenie, nie odstępując od pracy.
- Och, no weź. Powiedz mi!
Skończyła, zamykając drzwi szafy.
- Nie wiem, Clary. Ale to coś poważnego.
- Bo?
Spojrzała na mnie lekko skrępowana.
- Bo pierwszy raz przy mnie, nazwał ciebie Clary.


Okay, dla innych może się to wydawać błahe. Clary. Co z tego?
Właśnie to, że nigdy, przenigdy nie powiedział do mnie Clary. Przy nikim mnie tak nawet nie nazwał. Zawsze było "Clarissa". Zawsze.
Dlatego chyba Dorothea miała rację, mówiąc że to coś poważnego. Ze zniecierpliwieniem, wpatrywałam się w zegar. Minuty upływały koszmarnie długo. Zebrałam się nawet na to, żeby sprzątnąć. Broń odwiesiłam na ścianę. Ubrania, wróciły do szafy, z pomocą Dorothei. Łóżko było wręcz w idealnym stanie. Nie wspominając o biurku i opróżnionym koszu.
Skończyłam o czwartej. Do kolacji zostały trzy godziny. Naprawdę, nie wiedziałam co mam zrobić. Położyłam się na łóżku, wpatrując wypełniony runami sufit.
Dzisiaj miałam dzień, wolny od treningu i nauki. A w takim wypadku, sala i wykładownia były zamknięte. Pomimo tak ogromnej rezydencji, naprawdę nie było co robić. Nikogo nie było w okolicy.  Zawsze byłam raczej odcięta od rówieśników. Może dlatego, że "nie zasługiwałam". Szkoda tylko, że ucierpiała na tym moja charyzma i zdolność dogadania się z kimkolwiek.
- Mama - szepnęłam, wstając do pozycji siedzącej. Mogłam.. Iść do mamy. Przerzuciłam nogi przez materac, wsuwając je w wysokie, skórzane buty. Z ramy łóżka ściągnęłam kurtkę, wyciągając zza kołnierza burzę swoich włosów.
Wyszłam na korytarz, szybkim krokiem kierując się w stronę schodów.



Valentine

Wyglądałem przez okno, wpatrując się w krajobraz doliny. Drzewa "dotykały" już krawędzi słońca.
Sypialnia wydawała się być pusta i nieużytkowana, odkąd nie ma tu Jocelyn. Ogromne, białe łoże, zajmowało połowę pokoju. Po przeciwnej stronie stała komoda i lustro. I to było wszystko.
Jeszcze jedynie fotel, stojący przy samym, ogromnym oknie, w którym często siedziałem, wpatrując się w przestrzeń. Należało to ostatnio do jednych z moich ulubionych zajęć.
Dostrzegłem postać Clary, idącą między krzakami białych róż, obok fontanny, aż w końcu przeszła przez ogromną bramę. Kącik moich ust, uniósł się ku górze, aby natychmiast opaść. Clarissa z każdym dniem, przypominała coraz bardziej swoją matkę. Precyzja, we wszystkim co robiła. Delikatność, kiedy trzymała pędzel. Zwinność, kiedy pokonywała leśne ścieżki. Rude włosy powiewające podczas biegu, jak płomień okalający głowę. Oczy, które zdawały się płonąć zielonym ogniem, kiedy była zachwycona, lub adrenalina wypełniała jej żyły.
Wtedy miałem wrażenie, że wszystko może być normalnie. Mogę ją pokochać, tak jak ojciec powinien kochać córkę. Ale nie mogłem. Nie, kiedy wiedziałem, że gdyby nie ona, Jocelyn by tu była.
- Valentine. Z każdym dniem stajesz się coraz bardziej dziwaczny.
Odwróciłem się i zobaczyłem ją. Jocelyn. Jak żywa.
Wstałem, kiedy podeszła bliżej. Jej twarz promieniała, sprawiając że wyglądała jak anioł.
- Jocelyn...
- Ciągle tu siedzisz - zauważyła, nie patrząc na mnie - Sprawiając, że Clary tak samo.
Odszukałem, na co patrzy. Clarissa stała nad grobem Joc, a jej włosy wyglądały jak czerwona chorągiew.
- Już niedługo. Chcę...
- Wiem co chcesz - przerwała mi - Ale to jest ucieczka, Val. Nie rozwiążesz tym problemów. To tak, jak byś się jej pozbył.
Spuściłem głowę, powstrzymując się aby wyciągnąć dłoń. Była moim wyobrażeniem. Nie mogłem jej dotknąć, choćbym nie wiem jak chciał.
- A nie tego chcesz, prawda?
Pokręciłem odruchowo głową. Gdybym się przyznał, znienawidziłby mnie.
- Jesteś dobrym ojcem. Tylko trochę zagubionym. Oboje się pogubiliście.
Spojrzałem na nią. Ona patrzyła na mnie. Zabolało, kiedy się uśmiechnęła.
- Życie to najtrudniejsza walka. Nie możesz toczyć jej sam. Ona tym bardziej. Odnajdźcie się. A razem, dokonacie wszystkiego. Dojdziecie tak daleko, jak tylko zapragniecie. A miłość sprawi, że staniecie się niezwyciężeni. Tak mi mówiłeś Val, pamiętasz?
Zamrugałem szybko, rozchylając usta.
- Pragnąłeś sprawić, że wszystko będzie lepsze. Ale dla kogo to zrobisz? Skoro już nie dla mnie - tutaj westchnęła - Zrób to dla niej. To twoja córka, Val. Pamiętaj o tym. Obiecaj, że jej nie zostawisz. Tak, jak musiałam zrobić to ja.

Spuściłem znów głowę. A kiedy ją uniosłem, znów byłem sam.


Clary

Wpatrywałam się w zdjęcie mamy. Uśmiechnięta, pełna życia. Zastanawiałam się, jaka była. Podobna do mnie? A raczej.. Ja do niej?
Kiedy uniosłam głowę, zobaczyłam ojca, stojącego w oknie jego sypialni. Odwróciłam się, kładąc na grób białą różę.
- Pa mamo - szepnęłam, odchodząc. Wiatr owiewał mi szyję, powodując gęsią skórkę. Szybkim krokiem wróciłam do domu, zatrzaskując za sobą potężne, drewniane drzwi.
- Clarissa?
Odwróciłam się na głos ojca. Szybko się wyprostowałam, chowając dłonie za plecy.
- Um, tak?
Odchrząknął, krzyżując ramiona na piersi. Na jego czole pojawiła się gruba zmarszczka, kilka mniejszych wokół oczu i kącików ust.
- Dorothea poinformowała się o... Dzisiejszej kolacji?
- Och, tak. Ale jest dopiero... - zerknęłam za zegar na środku holu - W pół do szóstej.
- Zaiste. Ale pragnąłbym, aby nasza rozmowa odbyła się jak najszybciej. 
Zdezorientowana uniosłam brew. Stąpając z nogi na nogę. Chciałam aby ta krępująca rozmowa jak najszybciej się skończyła.
- To znaczy?
- Teraz, Clarisso. Teraz.
Ups?


Jadalnia była ogromna i... Tak naprawdę straszna. Długi, drewniany stół przebiegał przez cały pokój, na ścianach wisiała broń i głowy zwierząt. Zasiadłam na nakrytym miejscu, tuż obok kominka. Tata usiadł naprzeciwko mnie, wpatrując się w swój kieliszek. Zastanawiałam się ile czasu minie, zanim któreś z nas się odezwie.
- Powiesz w końcu, o co chodzi?
Spojrzał na mnie, wzdychając.
- Myślałem nad twoim wykształceniem. Dalszą nauką i treningami.
Kiwnęłam niepewnie głową, odchylając się na krześle.
- Kiedyś, mieliśmy z matką wspólnych przyjaciół. Lightwoodów. W Nowym Jorku-uhm,gdzie... Mieści się Instytut.
Co?
- Co w związku z tym?
Zacisnął powieki, szukając odpowiednich słów.
- Clarisso, postanowiłem, że dalszą naukę dokończysz w Instytucie.
- Słucham? - podniosłam się oburzona - Tak po prostu mi to oznajmiasz? Żartujesz sobie?!
- Ani mi się waż podnosić na mnie głosu, Clarisso.
- Bo co?! Nigdy ze mną nie rozmawiasz! Nic o mnie nie wiesz! A teraz ot tak, wysyłasz do miasta przyziemnych, do zupełnie obcych ludzi, a ja mam być ci za to wdzięczna?!
Posłał mi groźne spojrzenie, ewidentnie hamując wybuch.
- Dla mnie to też nie jest łatwe - warknął - Musisz nauczyć się czegoś innego niż tu.
- Łatwe? Proszę cię! Co ty o mnie wiesz? Jaki z ciebie ojciec? - patrzyłam na jego reakcję - Miałam nadzieję, że wszystko się ułoży. Że będziemy w stanie się pokochać! Jak normalna rodzina...
- Jak chcesz stworzyć idealną rodzinę, kiedy nie masz matki?!
Zamilkłam, bo wiedziałam do czego zmierza. 
Mama zmarła...
Bo postanowiła urodzić mnie.
- Ni...
- Pójdziesz tam, czy ci się to podoba, czy nie! Nie waż się nawet komentować tej decyzji!
Pokręciłam głową, sprawiając że włosy opadły mi na twarz. 
- Nic nie rozumiesz... Jesteś po prostu nieznośny! Trudno ciebie nazwać ojcem! 
- Co powiedziałaś?! - w oka mgnieniu stał obok mnie. 
Z opanowaniem, wygarnęłam mu następujące słowa.
- Nie dziwię się, że matka wolała urodzić mnie i umrzeć, niż żyć z tobą. Kto by wytrzymał, z takim...
Przerwało mi uderzenie w policzek. Wstrząśnięta przyłożyłam dłoń do twarzy, z niedowierzeniem przyglądając się ojcu.
Wpatrywaliśmy się w siebie przez kilka minut, w absolutnej ciszy. Powstrzymywałam łzy, które dały by mu tylko satysfakcję.
- Cl...
Wybiegłam najszybciej jak tylko potrafiłam, zostawiając go samego w jadalni.



Valentine

Uderzyłem pięścią w stół, sprawiając że kieliszki się przewróciły. Dałem się ponieść emocjom, i to były tego skutki.
Kiedy chciałem wyjść, dostrzegłem Dorotheę. Smutna i wystraszona, stała w progu.
- Doroth....
- Obiecał pan, nigdy jej nie skrzywdzić. Przysiągł pan na Anioła. Na najwyższą obietnicę - pokręciła głową - Jak pan mógł. Jak śmiał!?
Zacisnąłem usta w wąską kreskę, omijając ją szerokim łukiem. Co ona mogła wiedzieć?
Szybkim krokiem pokonałem schody i długie korytarze, docierając do swojej sypialni. Po drodze natknąłem się na pokój Clary i jej płacz, dochodzący zza drzwi. 
Zatrzasnąłem drewniane wrota, rzucając się na wszystkie meble. Kopnąłem komodę, zrzuciłem pościel i zdarłem zasłony z okna. 
W głowie ciągle miałem obraz Clary, wpatrującej się we mnie wystraszonym wzrokiem. 
- Valentine...
Jocelyn znów mnie nawiedziła. Ale teraz, wyglądała inaczej. Oczy były napuchnięte, włosy splątane, wargi czerwone. Jakby płakała.
- Dlaczego? - spytała spokojnie, ale czułem, że powstrzymuje płacz.
- Jak mogłeś podnieść na nią rękę? Obiecałeś... Obiecałeś że to miał być ostatni raz...
Schowałem twarz w dłoniach, kuląc ramiona.
- Obiecałeś - szepnęła. I to były jej ostatnie słowa, zanim znów zostałem sam.


Clary

Bałagan znów zagościł w pokoju. Frustracja sprawiła, że musiałam kopać, rzucać i drapać wszystko, dosłownie wszystko. Nawet żyrandol się rozbił. Jedyne światło dawały mi świeczki i blask księżyca.
Ból ciągle rozpalał mój policzek. Słone łzy napływały do ust. 
Jak on mógł mnie uderzyć? Dlaczego? 
Zwinięta w kłębek, leżałam na puszystym dywanie, wtapiając w niego palce. Oddech powracał do normy, to znów miałam z nim problem. 
Tego było po prostu za wiele. Najgorsze było to, że byłam z tym sama. 
Wstałam i podeszłam do okna. Dolina zalana była srebnym światłem. Jezioro odbijało tarczę księżyca. 
Idrys spał.
Przynajmniej on.

czwartek, 20 listopada 2014

Prolog

Jocelyn

Ból był niewyobrażalny. Jakby palił się we mnie żywy ogień. Jakbym leżała wśród płomieni. Dłonie jak kajdany, zaciskały się wokół moich nadgarstków. Wyrywałam się, ale nie byłam na tyle silna.
- Jocelyn! Jeszcze trochę!
- NIE! BŁAGAM, NIE!
Wygięłam ciało w łuk, ale ramiona Valentine'a popchnęły mnie w dół, do materaca. Było okropnie gorąco. Brakowało mi tchu. Ciało jakby rozpadało się na kawałki.
- Valentine, boli! - wrzasnęłam, zaciskając oczy. Jego dłoń najspokojniej w świecie gładziła mój policzek.
- Jeszcze chwilę, królowo. Już koniec.
Dosłownie zawyłam z bólu. I wtedy. on ustąpił. Zrobiło mi się jakoś.. Lżej. A przestrzeń wypełnił płacz dziecka.
- To dziewczynka, panie Morgenstern - głos Dorothei był lekko drzący.
Dziewczynka?
Czyli..
- Clary - poprawił ją Val, nachylając się nade mną - To Clary Jocelyn.
Uśmiechnęłam się delikatnie, biorąc głęboki oddech.
- D-daj mi ją.. Proszę.
Niepewnie spojrzał na coś nad moją głową, po czym skinął nią, wyciągając ręce. Po chwili delikatnie przystawił do mojej piersi zawiniątko.
Był śliczna. Przez krew widziałam mlecznobiałą cerę. Twarzyczka była taka, jak u porcelanowej lalki. Oczy lśniły jak szmaragdy. Łkała, ale nawet jej płacz, brzmiał jak płacz małego aniołka.
Mój Aniołek.
- Clarisso - szepnęłam, całując jej główkę. W jednej chwili przestała płakać. Wpatrywała się we mnie. Jej zielone w oczy, w moje zielone oczy.
Serce prawie mi pękło, kiedy pomyślałam że nigdy nie zobaczę, jak dorasta.

Valentine

- Jest taka podobna do ciebie - westchnąłem, kiedy oderwała swoje usta od głowy Clary i szepnęła jej imię.
Rzeczywiście. Było widać kilka rudych włosów takich jak Jocelyn. Największym jednak podobieństwem, były ich oczy. Jak szmaragdy, wbite w czaszkę.
Po policzku mojej żony, spłynęły łzy. Wzrok stał się pusty. Rozchylił usta, ciężko oddychając.
- Val - wydukała, łapiąc oddech. Zabrałem córkę, oddając ją Dorothei. Wyszła, zostawiajac nas samych.
- Jocelyn - złapałem jej dłoń, drugą zatapiając w jej włosy. Były mokre przy skórze.
- Boję się...
- Shh... - przycisnąłem do siebie nasze czoła - Zostajesz ze mną kochanie.
Zakasłała, a z ust wydobyła jej się krew. Usiadła, aby się nie zakrztusić.
- Valentine - spojrzała na mnie, przerażonym wzrokiem. Moje serce prawie zamarło. Momentalnie zbladła. Mrugała pospiesznie, ale widać że i na to traciła siły.
- Joc...
Zamknęła powieki, osuwając się w moich ramionach. Potrząsnąłem jej ramionami, powtarzając jej imię. Ona jedynie co zdążyła powiedzieć, musiało ją drogo kosztować.
- Dbaj o nią. Powiedz, że mimo iż jej nie znam, bardzo ją kocham...
- Jocelyn..
- Żegnaj Val. Kocham cię.
Nawet kiedy jej serce już długo nie biło, stałem tak, obejmując ramionami jej piękne, martwe ciało.

***

Długo jeszcze siedziałem przy Jocelyn. Mojej Jocelyn. Mojej królowej.
Służba zajęła się nią, obmywając jej ciało z krwi i przeniesienie go do odpowiedniego pokoju. Ja w tym czasie, szybkim krokiem ruszyłem do sypialni Clary.
Był niewielki. Taki, jaki chciała Jocelyn aby był. Pomalowany na biało, z jasnymi meblami. Dorothea musiała na chwilę wyjść. Ciche jęki córki dobiegały z kołyski z baldachimem. Podeszłem do niego, nachylając się.
Kiedy jej oczy napotkały moje, poczułem jak pierś mi się zapada. Przypominała Joc, tak bardzo ją przypominała. Zacisnąłem pięści, napinając całe ciało. Przez moment czułem wstręt. Wstręt do własnego dziecka. Gdyby nie ona, Jocelyn by żyła. Stała by tutaj, albo była w pokoju, malując.
Wyciągnąłem Clary, biorąc ją w swoje ramiona. Była taka krucha, taka delikatna. Wymyta i ubrana w śnieżnobiałe ubranko, uszyte przez Dorotheę. Pachniała tak słodko. Dziecinnie.
Chwyciła mój palec, wpatrując się we mnie. Nie mogłem oderwać wzroku. Dopiero kiedy głośne westchnięcie, wydobyło się ze strony drzwi. Oniemiała Dorothea stała w wejściu, trzymając koc i butelkę, prawdopodobnie z mlekiem.
- Nic jej nie zrobię - powiedziałem, ale najwyraźniej mi nie uwierzyła. Sam sobie nie wierzyłem.
- Przysięgam na Anioła, że jej nie skrzywdzę - tym razem, brzmiało to pewnie, a ja się nie zawahałem - Nikomu na to nie pozwolę. Przyrzekam.





Whoa, trochę drastycznie i przede wszystkim krótko, ale cóż, na prolog nikt chyba się nigdy nie rozpisał XD zapraszam do komentowania i proszę o cierpliwość do pierwszego rozdziału :)